Jednym z ważnych obozowych za­jęć było uczestnictwo harcerzy w czy­nach społecznych. Pamiętam głównie prace przy budowie dróg. Były też prowadzone akcje związane z ogłoszo­nym przez Naczelnika ZHP alertem. Wówczas staraliśmy się od okolicz­nych mieszkańców zdobyć informa­cje dotyczące walk z czasów wojny i miejsc martyrologii. Według harmo­nogramu każdy z nas miał również dzień pomocy w kuchni - prawdziwy koszmar: mycie potężnych garów - ko­tłów, często bardzo tłustych, posługu­jąc się jedynie piachem, trawą (brrr..), skrobanie i krojenie warzyw lub obie­ranie ziemniaków dla stu pięćdziesię­ciu osób! Mam pamiątkę - niewielką bliznę na ręce po zranieniu się nożem podczas kuchennych prac Na każdego wypadał też, co jakiś czas dyżur noc­ny, czyli warta, polegająca na czuwa­niu nad bezpieczeństwem obozowiska przez określony czas. Podczas war­ty sprawdzaliśmy, czy wszystko jest w porządku, obchodząc obóz wokół. Pilnowaliśmy też flagi umocowanej do masztu. Utrata flagi oznaczała wielką kompromitacją dla obozu, nie mówiąc o harcerzu pełniącym wówczas wartę. Niebezpieczeństwo takie pojawiało się zwykle, gdy w pobliżu znajdował się inny obóz harcerski. Wówczas war­townicy mieli powód do zachowania szczególnej czujności, obóz narażony był na tzw. podchody polegające na dotarciu „obcych” do obozu i wyco­faniu się z niego w sposób niezauwa­żony dla służby wartowniczej. Nocne warty miały ogromny urok. Z jednej strony, wiązały się z przykrym wsta­waniem w środku nocy oraz pokony­waniem własnego strachu i senności. Las w nocy budził mnóstwo obaw, trzask gałązki często przyprawiał o dreszcz. Z drugiej strony, las pełen ciszy, wypełniony jedynie lekkim szu­mem i szmerem był miejscem praw­dziwie magicznym. Najbardziej atrakcyjnymi były warty wypadające zaraz po ogłoszeniu ciszy nocnej. Najgorsze, te w środku nocy, kiedy trudno było wstać oraz te nad ranem, kiedy na dodatek chłód dokuczał najbardziej. Oswajaniu się z lasem podczas nocy, służyły również nocne alarmy Nagle w środku nocy rozlegała się głośno i natarczywie trąbka, której towarzy­szył okrzyk ,,A l a r m”. Należało się w przeciągu kilku minut ubrać w mundur i stawić na placu apelowym. Największy problem stanowił brak światła - w namiotach posługiwaliśmy się jedynie latarkami. Słaby poblask pochodził od centralnie umieszczonego w obozie oświetlenia elektrycznego. Ale i tak wolałam alarmy nocne od dziennych. Nie trzeba było pakować rzeczy do plecaka, a las w nocy zupełnie mnie nie przerażał, raczej ekscytował. Chyba, dlatego pamiętam najwięcej różnych zdarzeń z takich alarmów. Nie zapomnę widoku starszych pań kucharek, które przyjechały na obóz pierwszy raz i nie zostały uprzedzone o alarmie, jako o zabawie. Wyległy przerażone ze swojego namiotu z nie dopiętymi walizkami i zwiniętymi byle jak pierzynami - były przekonane, że to...wojna! Było to bardzo śmieszne, ale też i smutne. Świadczyło o głęboko tkwiących w tych kobietach wspomnieniach dotyczących wojny i ciągłego strachu przed nią. Zabawna scenka miała miejsce podczas innego nocnego alarmu. Mały harcerz rozpaczliwie usiłował uprosić zwolnienie go z nocnej gry terenowej. Tłumaczył się ciasnymi butami. Skierowany snop światła z latarki na nogi wszystko wyjaśnił - zaspany chłopiec pomylił buty - lewy wcisnął na prawą, prawy na lewą nogę.

Z pierwszego obozu pod Przytykiem wspominam alarm nocny, który dostarczył mi wiele emocji, tak podczas nocnej przygody, jak i później. Z jednej strony miałam powód do dumy, z drugiej przeżyłam gorzkie rozczarowanie postawą mojej bliskiej koleżanki i jeszcze większe, dumy z kadry obozowej.

Apel na obozie
fot. ze zbiorów autorki artykułu